poniedziałek, 25 listopada 2013

Dziecko na warsztat KULINARNIE - Skarby w kuchni na emigracji

Dzisiaj kolejny etap zajęć z Dzieckiem na Warsztat. Tym razem u nas kulinarnie!
Więc będzie trochę o naszej kuchni - kuchni na emigracji, o jej skarbach, i o naszych skarbach :)




KUCHENNE REFLEKSJE EMIGRACYJNE

Któż z nas nie pokochał jakiegoś kraju przez jego kulinarną specjalność?
Kuchnia jest elementem kultury - w wymiarze rodzinnym, regionalnym, narodowym...
Te kulturę przekazuje się dzieciom, tęskni za nią, gdy daleko, jest się z niej dumnym, pokazuje, chwali.

Kuchnia na emigracji miewa się różnie.
Czasem jest wyeksponowana na jakimś proszonym przyjęciu i jest jej dobrze z komplementami gości. Czasem cierpi nostalgicznie z powodu braku jakiegoś centralnego składnika, a to biały ser nie o tej konsystencji, co w Polsce, a to doskwiera brak korzenia pietruszki...
Czasem jest terenem szoku kulturowego, bo jak tu z dnia na dzień przyzwyczaić się do spożywania różnych nieznanych substancji, a nawet żywych osobników (pozwolicie, że ze względu na wrażliwość niektórych, oszczędzę Wam zdjęć... :)

Ale z tymi wszystkimi doświadczeniami kuchnia na emigracji jest bogata!
W inne fortele, w inne pomysły, w inne sposoby przechytrzenia lodówki, żeby jednak sernik upiec bez polskiego sera, żeby pasztet po polsku zrobić, żeby chrzan sobie samemu w ogródku wyhodować, kiełbasę w beczce uwędzić przed świętami :)

Kuchnia na emigracji jest też bardzo gościnna. Zaprasza do siebie wiele lokalnych przepisów, wymienia się z nimi, plotkuje. Czasem łączy tworzy, coś innego. Kuchnia za granicą jest bowiem też bardzo kreatywna.

Jaka jest nasza kuchnia?
Polska? Francuska?
Razem z mężem Francuzem mieszkamy od kilku lat pod Paryżem.
Kuchnia nasza jest kosmopolitką. Przewija się w niej wiele francuskich przepisów klasycznych i współczesnych, na codzień mają one za współlokatora polskie zupy, racuchy, placki ziemniaczane, surówki, no i kaczkę pieczoną z jabłkami i majerankiem!
Ale nie tylko...

Uwielbiam dobrze jeść, uwielbiam, kiedy się je dobrze w mojej kuchni, w moim domu.
Z każdej podróży przywożę nowe przepisy, wcielam je z życie, wychwytuję w innych kulturach, przetwarzam, kreuję nowe...

Kiedyś pragnęłam zostać chemikiem, mąż często śmieje się ze mnie, że kuchnia to moje laboratorium gdzie tworzę swoje eksperymenty.
A dla mnie kuchnia to serce. Domu, rodziny, Polski. Całym sercem chciałabym przekazać moim chłopakom ten skarb.




KUCHENNE REALIZACJE

W świetle takiej wielokulturowej różnorodności zdecydowaliśmy się na coś uniwersalnego :)
Z ramach warsztatu więc SKARBY. Jest to przepis francuski, ale łatwy do zrealizowania - dla dwulatka i pięciolatka, międzynarodowy ze względu na składniki, dla rycerzy, księżniczek i innych poszukiwaczy skarbów z różnych krajów :)

Potrzebne skadniki:



Co robimy?

Obieramy jabłka i wydrążamy środki


Jabłko kładziemy na kawałku folii aluminiowej i wypełniamy czekoladą, posypujemy cynamone:
Wypełnienia mogą być różne, we Francji konfiturą z pigwy, kremem z kasztanów, w Polsce dżemem z wiśni etc...

  
 

Napełnione jabłka zawijamy folią, zostawiając na górze otwór... 


...który wypełnimy kruszonką, jeśli uczestnicy warsztatów nie zjedzą składników :)



Kruszonkę robimy mieszając mąkę, masło i cukier




Efekt końcowy :)
A teraz na pół godzinki do piekarnika!


Smacznego!




W grudniu zapraszamy na warsztaty świąteczne!

A tak kulinarnie zachwycają nas inne mamy z projektu:


DZIECKO NA WARSZTAT

piątek, 22 listopada 2013

Gadułeczki piątkowe - z polskimi przyjaciółmi...

Oglądalismy ostatnio zdjęcia. I natrafilismy na momenty z wakacji, jedyne i niepowtarzalne. Minęło już kilka miesięcy, a w moich wspomnieniach jakby wczoraj to było...
Ale nie tylko w moich, Leosia uśmiechy, a Gabrysia komentowanie zdjęć było świeże, dzisiejsze jakby, widać, że obecne dle niego, że Łusia i Miłek obecni, że chce się o tym myśleć po prostu i pamiętać :)

Przyjaźń - dla serca.
Dla języka wspaniały przysiółek.

Pamiętacie pisałam jakiś czas temu o jednojęzycznych przysiółkach, jaka jest ich rola we wspieraniu języka.
Nie ma nic lepszego dla naszych dwujęzycznych dzieci jak przyjaźń i czas spędzany z polskojęzycznymi rówieśnikami. Rodzi się wówczas natruralna potrzeba komunikacji, wynikająca z pragnienia nawiązania kontaktu, naradzenia się w sekrecie, przeprowadzenia planu zdobycia księżniczki, ugotowania wspólnej zupy z bliżej nieokreślonego zielska...
Dziecko mówi, po polsku, mimochodem, nieświadomie prawie, ćwiczy, próbuje, przymierza się do języka, sprawdza, co wychodzi, co jest zrozumiane. I w ten sposób uczy się. W przyjaźni, w ciepłym klimacie, w dobrych rękach, przy czułym spojrzeniu.
Tak nam było tego roku u Ali i Irka. Dziękujemy Wam z całego serca! I z całej buzi! :)

Jesli tylko macie okazję korzystajcie z takich przyczółków, w Polsce u rodziny, u przyjaciół. Jesli nie macie, szukajciem otwierajcie oczy i uszy! Nas przyczółek sam znalazł wraz z Alowym zaproszeniem :) 
Im dzieci większe tym ważniejsze dla nich takie miejsca. Na poczatku inicjujcie spotkania, potem może Wasze dzieci będą już je inicjować same :)
Jest to czas niesmowicie cenny - językowo, emocjonalnie, wspomnieniowo - dla dzieci frajda i dobre doświadczenie związane z Polską, dla rodziców niesamowite wsparcie!


A tutaj krótka kronika z komentarzami Gabrysia grubo post factum:


Ale śmiesznie! Kulę próbujemy pchać


A to Struś Pędziwiatr, nawet Łusia się śmiała ha ha ha
 (wyobrażacie sobie, on nawet dokładnie pamieta, co tego dnia oglądali!)




Tutaj jestem! (W Zoo)


O! Lody! Ten krasnoludek miał dziesięć lodów

  

Karuzela!!!! Na konikach!


Łusia czyta...

Pociągi!


A i mamy też miały czas dla siebie na polskie pogaduchy -  Niezbędne dla zdrowia psychicznego matki na emigracji, to wie każdy :)


czwartek, 14 listopada 2013

Dzieci z Bullerbyn - Polecam z półeczki!

Na temat Dzieci z Bullerbyn chciałam napisać za kilka dni, ale dziś natknełam się przypadkowo na informacje, że 14 listopada obchodzimy rocznicę urodzin Astrid Lindgren. Stąd post przedwczesny. Pamiątkowy, dziekczynny? Za wzruszenia?



Dlaczego Dzieci z Bullerbyn?
Nie mam chyba lepszych wspomnień lektury z wczesnego dzieciństwa niż ta. Dzieci w Bullerbyn są po prostu dziećmi, przeżywają niesamowite przygody w wolności i beztrosce, ale nie w oderwaniu od realności, jest też tam i miejsce na łzy, i rywalizację, i śmierć. I na humor też jest! Nieustannie! Jak w życiu.
Pełno tam naturalności i radości życia - aż dech zapiera. To, co chciałabym przekazać moim synkom, a czego tak często brakuje w dzisiejszym świecie, w dzisiejszym wychowaniu. Pełno sie jakoś wokół nas zrobiło strachu, pragnienia kontroli, presji, perfekcjonizmu. Dziecko ma osiagać rezultaty, ma być sznurkiem do nas przywiązane, ma nie rozrabiać, nie szukać własnych dróg, jeśli bawić się, to tylko zabawami edukacyjnymi...
Bullerbyn to też świat, gdzie inność istnieje - starość, choroba, niepełnosprawność, i ta inność jest akceptowana. To piękne przesłanie dla naszych w jakiś sposób innych, dwujęzycznych dzieci. To też lekcja innej, nieznanej nam do końca skandynawskiej kultury. To lekcja innego życia.

Czasem myślę, że trzeba by nas wszystkich wysłać do sanatorium w Bullerbyn :)
Osobiście od pewnego czasu przeprowadzamy sobie wieczorną terapię przy lekturze Dzieci. W łóżeczku zaśmiewamy się wspólnie i wzruszamy, i boimy, i świetujemy....a w ciągu dnia chodzimy i wyśpiewujemy po ulicy kawałek kiełbasy dobrze obsuszonej, kawałek kiełbasy dobrze obsuszonej!

To pierwsza "prawdziwa" książka (z długim tekstem, prawie bez ilustracji), którą czytam Gabrysiowi i zostało nam już tylko kilka stron! Stąd post miał być dopiero za kilka dni.
Nie przez przypadek właśnie ta książka :) Nie przez przypadek dzisiaj.
Polecam!

poniedziałek, 11 listopada 2013

Kim jestem? Kim będzie moje dziecko?...

Dzisiaj 11 listopada - więc i u nas trochę tożsamościowo, narodowo, refleksyjnie...
Mój artykuł, który ukazał się przy tej okazji na portalu iFrancja:

"Kim jestem? Kim będzie moje dziecko?

Takie pytania tłuką się niekiedy po głowie, kiedy mieszka się poza granicami swojego kraju...
Są to pytania uniwersalne, wszyscy zadają sobie je w jakimś momencie ich życia. A to w czasie dorastania, kiedy nos, ręce i nogi dłuższe się robią od innych części ciała, nieswoje jakieś. A to jak człowiek stoi na brzegu słynnej studni czterdziestolatka, a to jak się mamą czy tatą zostaje...
Ale na emigracji pytania te są jakiegoś specjalnego odblasku, jakiejś innej intensywności, zabarwienia innego...
Bo to kim jestem, jest bardzo ważne. To kim się czuję, kogo we mnie widzą inni i szczególnie, co sobie wyobrażam na temat tego, kim jestem dla innych. To czym się od nich różnię, w czym jestem taki sam. Na co się zgadzam, na co zgodzić się nie mogę, do kogo, do czego chcę przynależeć. Od czego uwolnić, zrezygnować, może uciec...
Poczucie tożsamości stanowi jeden z najważniejszych wymiarów osoby. Poczucie to może kształtować się przez całe życie, czasem przechodzi przez fazę kryzysów, zawsze związane jest nieodłącznie z kulturą.
A gdy egzystencja odbywa się w dwóch lub więcej kulturach i w wielu językach?
Jak to jest z tożsamością? Bogatsza jest? Trudniejsza? Kryzysów więcej? A może więcej potencjalnych rozwiązań i bogactw?

Dlaczego zadaję sobie dzisiaj te wszystkie pytania?
Słyszałam je ostatnio często, za często nawet, aby się nad nimi nie pochylić.
W czasie październikowego BilingueCamp organizowanego przez stowarzyszenie Café Bilingue w Paryżu uderzyła mnie pewna rzeczywistość. Tematem była wczesna nauka języków, w kontekście głównie dwujęzycznym i edukacyjnym. A przecież kwestia tożsamości przewijała się tam ciągle. Do tego stopnia, że stworzyliśmy na ten temat osobny warsztat. Od tematów pedagogicznych i czysto formalnych językowo odbywał się ten ciągły exodus w kierunku zagadnień tożsamości.
Widzę jeszcze tego młodego mężczyznę, wychowanego na pograniczu kultury francuskiej i włoskiej, który wykształcony, z dużym doświadczeniem zawodowym, przystojny, dobrze się wyrażający, a przecież męczony jakimś wewnętrznym ogniem, nie umiejący sobie znaleźć miejsca. Syn włoskich emigrantów, nie potrafiących się we Francji odnaleźć i ten brak miejsca, brak korzeni przekazali synowi swojemu. On też ciągle szuka siebie.
I potem ta kobieta, która w wieku czterdziestu lat powraca na Ukrainę, aby odnaleźć swoich przodków, część rodziny, która była tematem tabu, o której się nie mówiło. I ona już w wieku dojrzałym jedzie za wschodnią granicę, uczy się języka ukraińskiego, ściska dłonie swoich kuzynów i mówi – w końcu poczułam, jakby coś we mnie się jednoczyło...

Jak to jest z tożsamością? Czy zawsze dla emigrantów, dzieci emigrantów musie być cierpieniem?
Nie.
Tożsamość jest jak sznur, plecie się go długo, często w różnych życiowych okolicznościach. Czasem z pomocą innych, czasem samemu, zawsze w jakimś otoczeniu, atmosferze.
Sznur ten składa się z wielu nici. I wiadomo nici mogą się posupłać, jak za dużo wichrów, przeciwności, braku uwagi. Można te supły odplątać przy ciepłym spojrzeniu, w cierpliwym towarzystwie kogoś, kto ufa, kto wierzy.
Ale sznur ten też może być bardzo mocny, może być podwójny, potrójny, gdy dwie, trzy kultury umiejętnie ze sobą połączone. Sznur ten może być bardziej wytrzymały niż inny, prosty, podstawowy, z jednej tylko kultury pleciony. Sznur ten może być przygotowany na różne okoliczności, znający różne sytuacje, niebojący się nowych przygód, bo wie, że ma wiele atutów w kieszeni.
Taki sznur może być bogactwem. Taka tożsamość, wielokulturowa, dwujęzyczna, może być majatkiem!

Jak dzieciom naszym taki posag zostawić, jak im takie dziedzictwo przygotować?
Pierwszy krok zaczyna się od nas samych. Kim jestem? Odpowiedź na to pytanie także przekażemy im w dziedzictwie. Jeżeli sami umiemy na nie odpowiedzieć, jeżeli choć jesteśmy na dobrej drodze w kierunku określenia siebie, swojego życia, swojej wartości w kulturach, w jakich żyjemy, to skarb już został praktycznie ocalony. To niełatwe zadanie, to długo zdobywana umiejętność zaistnienia we Francji jako Polak, a w Polsce jako mieszkaniec Francji, to zdolność tworzenia mostów pomiędzy dwoma rzeczywistościami, to zaakceptowanie różnic i trudów, aby jak najwięcej potencjału wykrzesać z tych właśnie różnic. Nie tylko bierne pogodzenie się ze swoją dolą. To czynne stawanie się osobą, która dokonała wyboru, która odnajduje w swoim życiu sens, nadaje mu wartość tam, gdzie się znajduje. Niełatwe! Ale do zrealizowania! W swoim rytmie. Czasem powoli. Ale możliwe! Konieczne!

Ostatnio spotykam wiele mam dzieci dwujęzycznych. Jedna z nich pyta mnie – Jak sprawić, aby moje dzieci nie czuły się inne, gorsze, wskazywane palcem, bo matka ich pochodzi z innego kraju, bo mówią także innym językiem?
Dzieci są jak gąbki. Chłoną wiele z naszych stanów emocjonalnych, z naszych wątpliwości, naszych lęków. Niepokój o przyszłość, tożsamość może także być przekazany w spadku. Podobnie jak wiara w dziecko, zachwyt nad jego zdolnościami, dobra wiara w to, co nastapi. W psychologii zjawisko to określane jest mianem samospełniających się hipotez. Rodzic, który uważa życie w dwóch kulturach, posługiwanie się dwoma językami jako coś wartościowego, wyjątkowego, wspaniałego taką właśnie wiadomość przekaże swojemu potomstwu. Że tożsamość wielokulturowa może być dobra, może być dobrym, nie zatrutym darem.

Oczywiście kształtowanie się tej tożsamości jest długim i pracochłonnym procesem. Wymaga miłości, bliskości, konsekwencji, szukania prawdy i dużego zaangażowania rodziców, rodziny, przyjaciół, szkół....
Dziecko może w pełni korzystać z dorobku dwóch kultur w momencie kiedy zna dobrze dwa języki, w mowie i piśmie. Kiedy ma żywy kontakt z bogactwem dwóch kultur – od strony kinematograficznej, kulinarnej, turystycznej itd....Kiedy w każdej kulturze wskazywane jest mu to, co piękne i też to, co prawdziwe. Kiedy nie ma tabu, sekretów, wstydu odnośnie pochodzenia, kiedy jest duma i pokój...
Kiedy otrzyma tę wiadomość, że osoba dwukulturowa i dwujęzyczna rzeczywiście jest inna. Ale tej inności nie rozpatruje się w kategoriach lepszy-gorszy. To osoba, która może spostrzegać tak samo i inaczej, która może czuć tak samo i inaczej, która może być sobą tu i tam. W jedności. Nie zawieszona pomiędzy, nie rozdarta, jedną noga tu, drugą tam...Obie nogi mocno stąpajace po ziemi, solidnie, pewnie, szczęśliwie. Tego chcemy dla naszych dzieci...takiej przyszłości."





piątek, 8 listopada 2013

Z Tutusiem w Lille i w Poitiers - gadułeczki.

Dzisiaj chciałabym napisać o ważnych październikowych wydarzeniach. Oba minęły nam w towarzystwie Tutusia i jego przyjacioł.
Był to czas pieknych spotkań. Z polskimi mamami mieszkającymi we Francji, mamami którym przekazanie polskiej kultury i języka swoim dzieciom jest niesłychanie drogie. Byłam pod wrażeniem ich motywacji i wytrwałości!
Był to także czas wspaniałej zabawy z dziećmi, których oczy błyszczały entuzjazmem i ciekawością, rączki nie chciały wypuszczać kartonowych bohaterów, nóżki tupały w rytm zabaw ruchowych, a buzie śmiały się i mówiły po polsku!

5 października Zabawy Tutusia zostały zaproszone do Lille na północy Francji. Z okazji pięknej imprezy towarzyszącej świętowaniu partnerstwa Lille i Wrocławia, stowarzyszenie Lektura zorganizowało zajęcia dla najmłodszych. W czasie warsztatów językowch, które miałam przyjemność prowadzić (dzieki Agnieszce i Dagmarze i miastu Lille za zaproszenie!), dzieci odkrywały język polski, lub też go poglębiały. Był to czas prawdziwych spotkań dwukulturowych i dwujęzycznych!

 Czytamy z maluszkami


I z większymi też :)

 


Szukamy szczegółów w Łatkiem i Łapkiem




Kolorujemy Tutusiowe kolorowanki



Razem ze szczoteczką i łyżeczką odkrywamy tajniki dialogu - tutaj dziewczynka polskiego pochodzenia wprowadza swoją francuską  koleżankę w podstawy języka polskiego.



Ekipa Lektury, która pomagała mi w prowadzeniu warsztatów.
Kasiu, Marto, Gabrysiu, dzięki!




A 26 października Tutuś odwiedził polski klub zabawowy w Poitiers. Wraz z mamami i maluchami spędziliśmy wiele ważnych i bardzo przyjemnych momentów. Czas wypełniły nam dyskusja, rozmowy, zabawa z dziećmi, krótka prezentacja krakowskiej metody czytania oraz oczywiście warsztaty z Zabaw Tutusia. Wspaniałym mamom z Poitiers dziękuję za zaproszenie!


A tak ostatnio pięknie opisywała spotkanie jej córeczki z Zabawami Tutusia Agata.
http://wyczekana.blogspot.de/2013/10/zabawy-tutusia.html

Ps. Dostaję coraz wiecej zapytań odnośnie zorganizowania warsztatów w Paryżu.
Jest taka możliwość! Bardzo chętnie je przeprowadzę dla rodziców i ich małych dzieci. Robię więc dalszy rekonesans przedorganizacyjny :) - Czy są wśród nas chetni? (proszę o odpowiedzi tutaj, na mail lub na fb)

niedziela, 3 listopada 2013

Non omnis moriar - rozmowy z dziećmi o przemijaniu...

Od kilku dni zaduszkowe refleksje... pozwolę sobie dziś poruszyć temat trudny, niepopularny, wywołujacy lęk, chciałoby się odeń tak często uciec, są momenty, że się nie da...może na szczęście?
Nie jestem absolutnie zwolenniczką fascynacji śmiercią, czarnymi tematami, zamiłowania do gotyckich klimatów. Chciałabym, aby na śmierć spojrzeć z perspektywy życia, gdyż z takiej perspektywy patrzą na nią nasze dzieci.



Śmierć różne ma oblicza, dla jednych jest końcem, dla innych początkiem. Dla jednych beznadzieją dla drugich zmartwychwstaniem.
Śmierć rządzi się kilkoma prawami - nie można jej oddzielić od życia, nie można życia oddzielić od śmierci i tylko od nas zależy co ze śmiercią uczynimy w naszym życiu.
Na zdjęciu powyżej widzicie ciemność czy światło?
Nie można zobaczyć życia bez śmierci, nie można śmierci widzieć bez życia...To jest jak kontur, które je wyostrza, to jest odczynnik, które je wywołuje, to jest jak esencja, która nadaje sens.

Śmierć stanowi część życia. Separacja, rozłąka. To są nasze małe śmierci powszednie. Kiedy trzeba z czegoś zrezygnować, by wybrać coś innego, kiedy trzeba odjechać, kiedy trzeba w cień się usunąć, pozwolić komuś odejść. Umiera jakby część nas. Ale umiera często do nowego życia. Jeżeli damy sobie do tego prawo, jeżeli odważnie staniemy z trudnością w twarz. Śmierć nie ma ostatniego słowa.

Świadomość jej istnienia łączy nas z głeboką naturą człowieka, z wewnętrzną prawdą, z pragnieniem życia właśnie. Slynne Memento mori - Pamiętaj o śmierci, nieodłącznie istnieje z Pamiętaj o życiu. Uczą nas tego ci, którzy niedługo odejdą, którzy są już bliżej tej drugiej strony, pacjenci opieki paliatywnej. Nikt nie żyje bardziej intensywnie, wewnętrznie, relacyjnie niż właśnie ci ludzie. Chwytają jeszcze ostatnie sekundy życia, aby umieścić w nich, to co wartościowe, to co ważne, spotkanie, pojednanie, niewypowiedziane wcześniej Kocham Cie. Tak żyją ci, którzy będą umierać. Mało jest cenniejszych spotkań niż właśnie z takimi osobami, pisze o tym wiele Marie de Hennezel, miałam niezwykłe szczęście doświadczać tego wielokrotnie w mojej pracy.
Umieramy tak, jak przeżyliśmy życie - w spokoju, w wewnętrznym rozdarciu... mówią czesto ci, którzy są blisko umierających. Ja chciałabym powiedzieć dziś; żyjemy tak, jak myslimy o śmierci. Czy nasze życie jest ucieczką? Czy żyjemy w zgodzie z naszymi wewnetrznymi wartościami? Czy umiemy poprosić o przebaczenie i wybaczyć? Czy odważamy się kochać i mówić o naszej miłości?

Dlaczego o tym piszę?
Otóż nasz stosunek do życia, śmierci decyduje o tym, co przekażemy w tej kwestii naszym dzieciom.
Strach? Lęk? Niepewność? Sekret? Spokój?

Różne bywają dziecięc poszukiwania:

Mamo, a gdzie jest pradziadek?
A! w niebie! synek sam sobie odpowiada
Z Panem Jezusem i Świetym Mikołajem? pyta
Odchodzi uspokojony


Kilka dni później

Mamusiu; nie chcę być duży
Podnoszę oczy znad blatu kuchennego, patrzę niewidząco na synka, gdzie mi sie podziała ta cebula...
Mamusiu nie chcę być duży, nie chcę rosnąć
Uśmiecham się myśląc, ze to aluzja do ulubionego Piotrusia Pana, zaczynam więc żartować i wynjadywać dobre strony bycia dorosłym...mylę się, niedobrze słuchałam, nie usłyszałam
Mamusiu nie chcę być stary
Mamusiu...nie chcę umrzeć...
Mamusiu, nie chcę, żebyć umarła...

Dzieci o śmierci? Tętniące życiem, do życia nieustannie nas przywołujące, nawołujące..
A jednak.
Dzieci myślą o śmierci, mówią o niej, przeżywają lęki z nią związane, wspominają bliskich, którzy odeszli. I jak to dzieci, nie wahają się, przynajmniej do pewnego wieku, poruszać tego trudnego tematu. Ten dziecięcy apel to jest wyraz naszych głębokich odczuć, trudno obok przejść obojętnie. Trzeba usłyszeć, nań odpowiedzieć, nie zostawić dziecka samego w tym egzystencjalnym oczekiwaniu. Niełatwo.
Bo to jest poszukiwanie egzystencjalne, próba odnalezienia sensu z wysokości tych stu dwudziestu centymetrów. To też pytanie, czy inni czują to samo, czy nie jestem odosobniony. To lęk, głeboki, prawdziwy, lęk rozdzielenia, które realizuje się w życiu i w śmierci.
Mimo tego nie powinniśmy się bać takich słów. Dziecko wyraża to, co czuje, co uniwersalne. Często tego typu wypowiedzi można usłyszeć około czwartego, piatego roku życia. W tym wieku dziecko już zdobyło świadomość swojej odrebności, świadomość tego, że otaczający świat nie jest idealny, w jakiś sposób świadomość skończoności. Z tą świadomością mogą pojawić się tego typu refleksje. Dobrze, gdy mogą być one wyrażone, że lęk nie musi gdzieś schodzić do podziemi i wyglądać stamtąd przez jakieś inne, nie do końca przez nas rozumiane i identyfikowane sposoby.

Mamusiu...nie chcę umrzeć...

Niby wiem o tych dziecięcych egzeystencjalnych poszukiwaniach, a jednak dech mi zaparło...co tu odpowiedzieć?
Czasem nie mamy odpowiedzi. Bo i nie o odpowiedź chodzi. Dziecko nie potrzebuje wywodu teologicznego, zapewnień, nierelanych przecież, że nigdy nie umrze. Nie potrzebuje pośpiesznej zmiany tematu, nerwowego śmiechu, cukierka na pocieszenie.
Dziecko potrzebuje prawdy, nie biologicznej, nie naukowej - ludzkiej. Ja też się boję śmierci, to normalne, wszyscy się boimy. Kwestia leży w tym, co z tym lękiem robimy, czy przed nim uciekamy, czy próbujemy go oswoić, czy szukamy sensu śmierci w życiu, jaki sens życiu nadajemy?
Więc ten lęk - nie do zagadania - do wysłuchania jest.

Druga rzecz bardzo przyziemna i materialna, a jak pomaga! Sczególnie w czasie żałoby, odejścia - pójść na cmentarz, rzucić kwiat, ostatni pocałunek złożyć. Potrzebujemy takich konkretnych gestów, aby przeżyć ważne wydarzenia na poziomie symbolicznym, abstrakcyjnym, emocjonalnym. Dzieci też ich potrzebują.
Nie bójmy się powiedzieć dziecku, ze bliska osoba umarła, ono i tak czuję, że fizycznie już jej nie ma. Prawda jest bardzo ważna, tylko prawda, na poziomie dziecka wypowiedziana, ale prawda. Gdy mówimy coś innego, dziecko wyczuwa, że coś się mija z rzeczywistością, i wytwarza sobie swoją własną wersję wydarzeń, często gorszą niż ta prawdziwa, niekiedy wzbudzającą w nim poczucie winy i strach. Prawda czyni wolnym. Także nas.

Jest też i trzecia sprawa, może najważniejsza, związana z tym co po śmierci. Wiara w istnienie POTEM bardzo tutaj wspiera.
Kwestia śmierci to kwestia egzystencjalna, zwiazana z tym co ponad, z trzecim po cielesnym i psychicznym wymiarze człowieka, duchowym, z Bogiem. Odwołanie sie do właśnie takich treści niezywkle pomaga, gdyż czasem trudno znalezc sens śmierci i przemijania gdzie indziej. W wierze jest nadzieja.
Non omis moriar, non ominis...